SŁABOŚCI KONWENCJONALNEJ MEDYCYNY - nie każdy guzek to rak!
Jak lekarze na
nas zarabiają?
Nawet jedna trzecia ludzkości może
znajdować się w grupie "nowych chorych". W poprzednim
pokoleniu byliby oni uważani za zdrowych, tymczasem teraz, po
wpadnięciu w sidła współczesnej diagnostyki, kategoryzuje się
ich jako osoby chore, które potrzebują opieki medycznej.
Jeśli zażywasz jeden z leków na
receptę lub jeśli akurat wybierasz się do szpitala na operację,
to istnieje duże prawdopodobieństwo, że jesteś wśród "nowych
chorych". W rzeczywistości szacuje się, że jedna trzecia
osób, które znajdują się w tej chwili pod opieką lekarską,
jeszcze w poprzednim pokoleniu byłaby uznana za zdrowych. Odsetek
ten jest jeszcze większy w przypadku takich schorzeń jak
hipercholesterolemia, rak prostaty, ADHD (nadpobudliwość
psychoruchowa z deficytem uwagi) u dzieci i nastolatków oraz astma.
Miliony ludzi wpadły w sidła medycyny
odkąd definicja "choroby" stała się bardziej
"bezkompromisowa". Dosłownie w ciągu jednej nocy 6,7 mln
Amerykanek okazało się chorych na osteoporozę, a wiec także
wymagających leczenia, podczas gdy poprzedniego dnia były w
zasadzie zdrowe.
Nadgorliwość lekarzy prowadzi do
zabiegów i terapii, których niejednokrotnie pacjent nie potrzebuje.
Do tak gwałtownej zmiany doszło, gdy
narodowa organizacja na rzecz osteoporozy (National Osteoporosis
Foundation, NOF) ustaliła nową, bardziej rygorystyczną definicję
tej choroby. Osteoporozę stwierdza się na podstawie wskaźnika
T-score, który określa gęstość kości. Jego wartość wyjściowa
określana na podstawie pomiaru u zdrowych kobiet w okresie
menopauzalnym, wynosi 0. Starsze kobiety, będące w okresie
przekwitania, z dużym prawdopodobieństwem będą miały ujemną
wartość wskaźnika T-score.
Światowa Organizacja Zdrowia (ang.
World Health Organization, WHO) ustaliła więc polubownie, że
stwierdzenie osteoporozy powinno mieć miejsce przy wartości -2,5.
Tymczasem NOF przesunęła go w 2003r. do -2, dzięki czemu stworzyła
nową grupę liczącą 6 mln kobiet, które z dnia na dzień wymagały
leczenia farmakologicznego.
Dziesięć lat wcześniej taka sama
sytuacja miała miejsce, kiedy zaczęto bardziej rygorystycznie
definiować chorobę sercowo-naczyniową, w szczególności odnośnie
wartości ciśnienia tętniczego i poziomu cholesterolu. W 1997 roku
"niebezpieczną" wartość ciśnienia krwi, przy której
stwierdzano nadciśnienie dawał odczyt wynoszący 140/90 mmHG
(wcześniej było to 160/100 mmHG), przez co nagle 13 mln Amerykanów
stało się kandydatami do zażywania leków na nadciśnienie.
Kolejne 42 mln Amerykanów w krótkim
czasie znalazło się w grupie osób potrzebujących statyn, kiedy
wartość, przy której poziom cholesterolu określa się jako
nieprawidłowy obniżono z 240 mg/dl do 200 mg/dl. W sytuacji, gdy
większość zdrowych ludzi ma poziom cholesterolu wynoszący ok. 200
mg/dl, ta nowa definicja znacząco rozszerzyła zakres chorych.
Ponadto, przeprowadzanie na masową
skalę badań przesiewowych przy użyciu bardzo czułych technik
sprawiło, że wykrywa się nowotwory, które w żadnym stopniu nie
zagrażają życiu, a także inne niegroźne nieprawidłowości. Taki
stan, który nigdy nie rozwinie się na tyle, aby stać się naprawdę
dotkliwym dla pacjenta czy zagrażać jego życiu jest nazywany
"pseudochorobą".
Definiowanie chorób jest napędzane
przez pragnienie jak najwcześniejszego stwierdzenia problemu, a
przez to znajdowanie nowych nabywców leków. Wiele organów
odgrywających kluczową rolę w określaniu, czy mamy już do
czynienia z chorobą, ma bezpośrednie powiązania z firmami
farmaceutycznymi, które są gotowe czerpać ogromne korzyści z
powiększenia rynku zbytu dla ich leków - jak mówi Ray Moynihan z
Bond University w Queensland w Australii, naukowiec zajmujący się
tym tematem.
cdn.